poniedziałek, 17 czerwca 2013

O co tak naprawdę chodzi gejom?

 Nie chodzi o równe prawa 

Setki tysięcy mieszkańców Francji wyszło na ulice Paryża, aby wyrazić swój sprzeciw wobec decyzji francuskiego parlamentu, który usankcjonował prawo do zawierania „małżeństw” i adopcji dzieci przez homoseksualistów. Dyskusja na ten temat przetacza się również co jakiś czas również w naszym kraju, choćby przy okazji corocznych „Parad równości”. Widoczny jest tu następujący trend: siła poparcia wśród main-streamowych, „postępowych” mediów dla rewolucyjnych, obyczajowych zmian propagowanych przez środowiska gejowsko-genderowo-feministyczne oraz lewicę jest wprost proporcjonalna do wzrostu sprzeciwu wobec nich wśród polskiego społeczeństwa.
 
Homoseksualni propagandyści oraz lewicowi politycy, dziennikarze i publicyści próbują przekonywać opinię publiczną, że w dyskusji na temat związków homoseksualnych chodzi jedynie o „tolerancję” oraz poszerzenie zakresu praw obywatelskich. W końcu dlaczego tylko heteroseksualiści mają prawo do sankcjonowania związków i poślubiania osoby, którą kochają? Czy nie powinno być to prawem każdego człowieka?
 
W całej dyskusji nie chodzi jednak o nadanie prawa do zawarcia małżeństwa osobom, którym zostało ono rzekomo odebrane. Nie chodzi o żadną dyskryminację, ani o poszerzenie granicy wolności. W rzeczywistości środowiska homoseksualnych aktywistów w oczywisty sposób dążą do zmiany definicji czasownika „poślubić”. Polska konstytucja definiując małżeństwo jako związek mężczyzny i kobietynie jest w większym stopniu dyskryminująca niż definiowanie kobiety, która rodzi dziecko jako „matki”. Nazywając mężczyznę płodzącego dziecko - „matką” (w imię równości płci) nie tyle znosilibyśmy dyskryminujące ograniczenia wobec mężczyzn, ile „majstrowalibyśmy” przy definicji słowa „matka”.
 
Zilustrujmy to na innym przykładzie. Wyobraźmy sobie, że przez nasz kraj przetacza się debata, czy należy sprzedawać domy osobom, które mają ciemniejszy kolor skóry niż właściciel nieruchomości. To oczywiście byłoby absurdalne i dyskryminacyjne. Dlaczego o nabyciu nieruchomości miałby decydować kolor skóry?! Wyobraźmy sobie jednak, że grupa potencjalnych nabywców jest dyskryminowana nie z względu na kolor skóry, lecz ze względu na... stan posiadania. Załóżmy, że chętnymi do nabycia posiadłości są osoby, które nie mają wystarczającej ilości pieniędzy. Osoby te mają swojego Rzecznika Równych Praw dla Najuboższych, do którego apelują o zagwarantowanie im prawa do nabycia domu za cenę, którą są w stanie zapłacić. Wyobraźmy sobie, że mają sprawnie działający oddział„pijaru”, promocji, fundraisingu i rozpoznawalnych działaczy. Co jakiś czas organizują happeningi pod hasłem „Dom dla każdego” i „Stop ubogo-fobicznym właścicielom domów!”. Media zaś informują, że protestujący najzwyczajniej chcą poszerzenia kręgu potencjalnych właścicieli domu, nie zawężając tej grupy do „bogatych” lub „tych, których na nie stać”.
 
Gdybyśmy zgodzili się z powyższą argumentacją, to nie tyle poszerzylibyśmy zakres potencjalnych nabywców domów, ile zmienilibyśmy znaczenie czasownika „sprzedać”. Jeśli zwiększamy liczbę mających prawo do zakupu do osób, które nie mają pieniędzy, to również niszczymy w ten sposób znaczenie czasownika „kupić”.Tym sposobem nie poszerzamy czegokolwiek! Jeśli wydrukowalibyśmy milion złotych dla każdego Polaka, wówczas to działanie moglibyśmy opisać na wiele sposobów, ale „poszerzenie siły nabywczej” nie byłoby jednym z nich.
 
Co prawda nie rozmawiamy teraz o absurdach lewicowej ekonomii lecz o małżeństwie, jednak kto mądry, ten zrozumie, że te same zasady działania możemy dostrzec w wielu dziedzinach naszego życia. Przenieśmy więc powyższe ekonomiczne postulaty do dyskusji na temat „homo-małżeństw”. W minionych wiekach mieliśmy sytuacje, gdy odbierano pewnym grupom ludzi prawo wstępowania w związki małżeńskie, np. niewolnikom. Zniesienie przepisów, które zabraniały im zawieranie ślubów było właściwą rzeczą (podobnie jak zniesienie niewolnictwa). Wiązało się to bowiem z rozpoznaniem ich niezbywalnych praw jako ludzi. Jednak, co istotne, poszerzenie liczby osób mających prawo do małżeństwa nastąpiło bez naruszania definicji słowa „poślubić”. Udzielano więcej ślubów, ale nie było żadnego zamieszania z tym, co określa małżeństwo.
 
Podobna rzecz miała miejsce w Sądzie Najwyższym w Loving w Virgini w 1967 roku, kiedy zniesiono przepisy zabraniające zawierania małżeństw między ludźmi odmiennych ras. Było to oczywiście słuszne, ponieważ w ten sposób sąd stanął w sprawiedliwej obronie właściwie pojętego prawa człowieka. To, czy ciemnoskóry mężczyzna poślubia białą kobietę nie jest sprawą rządu i wcześniejsze ograniczenia w tej kwestii były pogwałceniem praw człowieka. Jednak dyskusje w tym względzie i decyzje sądu w żaden sposób nie zmieniały definicji małżeństwa. Dostęp do instytucji małżeństwa został poszerzony, nie zaś zredefiniowany!
 
CAŁOŚĆ: http://bit.ly/126weHg

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz